Był sobie pewien kupiec, który był tak bogaty, że pieniędzmi mógłby brukować ulice. Nie robił tego oczywiście, był bowiem rozsądnym człowiekiem. Wszystkich pieniędzy dorobił się dzięki swojemu sprytowi. Gdy w coś zainwestował, zawsze zwróciło mu się to przynajmniej dziesięciokrotnie.
Miał już swoje lata i pewnego dnia umarł. Majątek, który po nim został, odziedziczył jego jedyny syn. Ten ulepiony był jednak z zupełnie innej gliny – handel w ogóle go nie interesował, a jedyne, co potrafił robić z pieniędzmi, to je wydawać. Radośnie trwonił je z dnia na dzień – na rozrywki, biesiady, a nawet puszczał nimi kaczki na wodzie. Ciężko zarobionych przez ojca pieniędzy nie szanował, nic a nic.
Te oczywiście szybko topniały. Niebawem młodzieniec został więc praktycznie bez grosza przy duszy. Zostały mu ledwie cztery grosze, stare kapcie i szlafrok. Wtedy zobaczył, że odwracają się od niego wszyscy jego, tak zwani, koledzy, z którymi spotykał się w karczmach. Jeden z nich posłał mu stary kufer z wiadomością, by spakował sobie do niego wszystkie rzeczy, które jeszcze mu zostały. Tyle że… nie było już czego pakować. Utracjusz rzucił kufer na ziemię i sam w nim usiadł.
Lecz gdy tylko wszedł do środka, kufer się uniósł. Myk! I od razu wyleciał przez komin wysoko ponad chmury. Chłopak nigdy nie był jeszcze tak wysoko. Cały zbladł ze strachu. Kufer leciał jednak dalej i dalej, aż znalazł się w odległym kraju, gdzie w końcu wylądował na drzewie. Miał szczęście – był to kraj, w których wszyscy chodzili ubrani w szlafroki i kapcie. Ukrył więc kufer w gałęziach drzewa i wybrał się do miasta w swoim szlafroku i kapciach, by spytać o zamek, którego wieże górowały nad miastem.
Niebawem spotkał kobietę z dzieckiem, więc od razu ją zagadnął, bez pardonu:
– Słuchaj, co to za zamek, tam niedaleko?…