Dawno, dawno temu mieszkała w pobliżu lasu pewna pomysłowa lisica. Miała ona naprawdę cudowną, czerwono-brązową sierść. Nie była jednak ani tak ogromna i przerażająca jak niedźwiedzie, ani jadowita jak węże, musiała więc być przynajmniej sprytna, żeby im jakoś dorównać.
Lisica najbardziej ze wszystkiego lubiła biegać po lesie. Podskakiwała, szczekała – podobnie jak pies – i goniła swój własny ogon. Ależ to była zabawa! Niestety te najpiękniejsze i najcieplejsze dni, podczas których radosne wygłupy sprawiały najwięcej radości, niosły z sobą także wiele zmartwień. Ciepło i promienie słońca oznaczały bowiem jednocześnie nadejście nieproszonych gości. A były nimi straszliwe pchły.
Ten, kto nie doświadczył na własnej skórze, jak nieprzyjemnie gryzą pchły, nie wyobrazi sobie tego nieznośnego uczucia. Są one wprawdzie ledwo widoczne, ale gorsze od komarów, gzów czy much. I jeśli nie dostały się jeszcze komuś pod skórę, na pewno czają się już gdzieś w pobliżu.
A nasza koleżanka lisica doświadczała takiej nieproszonej wizyty rok za rokiem. I pomimo tego, że próbowała się ich pozbyć na przeróżne sposoby, nic nie pomagało. Chodziła od jednej nory do drugiej – w nadziei, że pchły znajdą sobie nowy dom gdzieś indziej. Ocierała się o drzewa, nerwowo gryzła swoją piękną sierść. Jednak zupełnie nic nie pomagało. Sprytne pchły zawsze tylko odskakiwały, by po chwili znów wrócić do wygodnego, miękkiego futerka.
Pewnego dnia, gdy pchły znowu mocno rozrabiały, lisica przechodziła obok jakiejś drewnianej chatki, ukrytej głęboko w lesie. Ten stary dom należał do tkacza. Na zewnątrz chaty było mnóstwo kawałków wełny, które wyglądały dokładnie tak samo, jak jej sierść.
„Taka wełna bardzo by mi się przydała” – pomyślała ruda lisica. Natychmiast wzięła kilka kawałków i ruszyła w stronę rzeki. Wzięła kępki wełny do pyska i powoli zaczęła wchodzić do rzeki. Najpierw zamoczyła nogi. Pchły, które rozgościły się na jej nogach,…